Na sportowo
PoĹoĹźyÄ siÄ na chodniku i umrzeÄ
Autor: Ewa Inn, data dodania: 15-01-2012Zazwyczaj nie mogÄ doczekaÄ siÄ najbliĹźszego biegu ulicznego, oczami wyobraĹşni widzÄ, jak sunÄ jego trasÄ ze sĹuchawkami w uszach i wierzÄ, Ĺźe tym razem bÄdzie lepiej niĹź zazwyczaj, bo przecieĹź wciÄ Ĺź biegam, wiÄc siĹy coraz wiÄcej i hartu ducha teĹź. I co? StartujÄ w kolejnym biegu i znów przekonujÄ siÄ, Ĺźe orĹem nie jestem, a wĹaĹciwie to pewnie nie bÄdÄ nigdy.
Tak byĹo i ostatnim razem – w czasie Gliwickiego Biegu Orkiestrowego. Na starcie zwyczajowo towarzyszyĹ mi zapaĹ, którego mógĹby pozazdroĹciÄ niejeden biegajÄ
cy Kenijczyk. PrzecieĹź to tylko 10 km. To tylko osiem okrÄ
ĹźeĹ do zaliczenia. I co? Po dwóch okrÄ
Ĺźeniach kompletna klapa! OpuĹciĹy mnie wszelkie siĹy i ĹźaĹowaĹam, Ĺźe wystartowaĹam. Co jest grane?! – drÄczyĹam siÄ pytaniami. ToĹź biegam juĹź póĹ roku, toĹź mam za sobÄ
trzy póĹmaratony, czemu wiÄc tym razem zdycham ze zmÄczenia juĹź po pierwszych kilometrach?
CzÄĹÄ biegaczy wyprzedzaĹam, wiÄc nie byĹo jeszcze tak Ĺşle, ale im dĹuĹźej biegĹam, tym gorzej byĹo ze mnÄ
. OdliczaĹam okrÄ
Ĺźenia jak kaĹźdy uczestnik biegu. Przy trzecim juĹź wĹosy wyrywaĹam z gĹowy, Ĺźe nawet poĹowa dystansu jeszcze nie za mnÄ
. NachodziĹy mnie myĹli, Ĺźeby zejĹÄ z trasy i przerwaÄ te katusze, ale wiedziaĹam, Ĺźe muszÄ zwalczyÄ tÄ sĹaboĹÄ, bo gdy juĹź dotrÄ do mety, to bÄdÄ jak zawsze przeszczÄĹliwa.
Trasa dĹuĹźyĹa mi siÄ niebywale. JakoĹ zaliczaĹam kolejne okrÄ
Ĺźenia. JuĹź sama nie wiem, na której rundce zaczÄli mnie braÄ inni – rozpoczÄĹo siÄ dublowanie. Biegli przy tym tak lekko, jakby dopiero wystartowali. Nie bez zazdroĹci ĹypaĹam okiem spod zmÄczonej powieki na ich umiÄĹnione, wybiegane, dĹuuuuugie nogi i susy, jakie tymi nogami uskuteczniali. Psia koĹÄ! Takim to o wiele Ĺatwiej biegaÄ, gdybym miaĹa metr osiemdziesiÄ
t, to teĹź bym tak zasuwaĹa! A ja z moimi krótkimi nogami, które w dodatku waĹźyĹy po kaĹźdym nastÄpnym kilometrze o piÄÄ ton wiÄcej, to mogĹam sobie najwyĹźej pomarzyÄ o takim stylu biegania.
DobiegaĹam po kolejnym okrÄ
Ĺźeniu do linii mety, przy której miĹy czĹowiek kierujÄ
cy koĹczÄ
cych bieg w odpowiednie miejsce, za kaĹźdym razem pytaĹ: ostatnie okrÄ
Ĺźenie czy biegniemy dalej? A ja uĹmiechaĹam siÄ grzecznie i resztkÄ
siĹ jÄczaĹam: jeszcze biegnÄ. A w duchu myĹlaĹam: jaki tam koniec, przede mnÄ
jeszcze trzy pieprzone okrÄ
Ĺźenia… jeszcze dwa… jeszcze jedno cholerrrrrne, dĹugie okrÄ
Ĺźenie! I znów ta sama trasa, te same chodniki, ten sam fotograf mijany na trasie, ta sama wierna mĹźawka otulajÄ
ca moje udrÄczone, rozpalone ciaĹo, zlane co najmniej siódmym potem.
AĹź w koĹcu dotrwaĹam jakoĹ do finiszu, nagle znalazĹam siĹy, Ĺźeby przyspieszyÄ, bo skoro juĹź siÄ tu znalazĹam, to przecieĹź naleĹźaĹoby zaliczyÄ „ĹźyciówkÄ”. Jest! O tak, jest! Upragniona meta i „Ĺźyciówka” i medal na szyi! I ta sama co zawsze myĹl juĹź po wszystkim, Ĺźe byĹam zbyt miÄkka, Ĺźe rozczulaĹam siÄ nad sobÄ
jak zrzÄdliwa baba a nie twarda biegaczka, która przecieĹź lubi biegaÄ i lubi tÄ zdrowÄ
rywalizacjÄ z innymi i tÄ walkÄ z samÄ
sobÄ
. I dziwiĹam siÄ, jak zawsze, czemu w czasie biegu tak niewiele wiary we mnie, czemu po trzecim kilometrze miaĹam ochotÄ poĹoĹźyÄ siÄ na chodniku i umrzeÄ, byle juĹź nie kazali dalej biec.
Na szczÄĹcie te wszystkie wÄ
tpliwoĹci i nieprzyjemne emocje szybko mijajÄ
a ja bogatsza o nowe doĹwiadczenia biegowe, kolejny raz poznajÄ samÄ
siebie. To poznawanie bywa bolesne, bo czyĹź przyjemna moĹźe byÄ ĹwiadomoĹÄ, Ĺźe jest siÄ wciÄ
Ĺź sĹabym i fizycznie i psychicznie? Bo czyĹź miĹÄ
moĹźe byÄ ĹwiadomoĹÄ, Ĺźe juĹź nigdy nie bÄdzie siÄ lepszym od dĹugonogich, o poĹowÄ mĹodszych biegaczy?
MiĹe to czy nie, nie dam sobie jednak odebraÄ przyjemnoĹci biegania. Jutro znów odwiedzÄ mój ulubiony park i spokojnie, bez parcia na zegarek, przemierzÄ alejkami 7 kilometrów, unoszÄ
c dĹoĹ w geĹcie pozdrowienia, gdy bÄdÄ mijaÄ podobnych mi parkowych biegaczy. A w kalendarzu juĹź uĹmiechajÄ
siÄ do mnie kuszÄ
co nazwy nastÄpnych biegów ulicznych, w których mam zamiar, a jakĹźe, uczestniczyÄ.