Coś dla duszy
Dyjak rozszarpał mnie na strzępy!
Autor: Ewa Inn, data dodania: 14-02-2013
Marek Dyjak studyjny to jak gorzka czekolada w sreberku, jak wytrawne wino w zakorkowanej butelce, jak bajeczne lody przez szybę cukierni, jak łzy na fotografii. Dyjak na żywo to słodycz gorzkiej czekolady, bukiet wytrawnego wina, bajeczny smak lodów, słona prawda łez.
Blisko, ach jak blisko
Zajęłam stolik na wprost sceny, tuż przed nią. Idealnie. Wiedziałam, że będę blisko wykonawców, nic mi nie umknie. Czekałam spokojnie, acz z zaciekawieniem, nie przeczuwając tego co nastąpi. W końcu wyszli na scenę - Jerzy Małek (trąbka), Marek Tarnowski (cyja, piano), Michał Jaros (kontrabas), Arek Skolik (perkusja) i on, Marek Dyjak. Usiadł na wysokim drewnianym krześle. I zaczęło się! Cudowna gra na trąbce, w tle perkusja, kontrabas, klawisze. I śpiew. Ach, ten śpiew! Głos silny, ochrypły. Wszechogarniający.
A ja w tym czasie? Czuję jak od stóp, do góry, wyżej i wyżej, przez ramiona, skronie, skórę na głowie, centymetr po centymetrze, aż po jej czubek, wędruje po mnie dreszcz, wywołując efekt gęsiej skórki. Nie potrafię opanować napływających do oczu łez.
Koniec utworu, wokalista zapowiada następny, którego tytuł zwiastuje kolejną falę emocji, nad którymi nie umiem zapanować – „Ballada szpitalna”. I znów wspaniale nagłośniona sala wypełnia się zatrważającym dźwiękiem trąbki, pozostali instrumentaliści dołączają, a Marek Dyjak śpiewa.
Czasem umieram zupełnie i już
Szczególnie kiedy niedziela
Listonosz wódkę niesie mi do ust
Pisz do mnie, tylko się do mnie nie wybieraj
Szyby w oknach zarosły mi nocnym strachem
Pejzaż się łzami mymi nasyca
A ja siedzę, na wprost niego, tete a tete, i znów ten dreszcz wędrujący po całym ciele, aż po samą głowę i znów łzy, które szukają ujścia. Szlag! Przecież nie mogę tu ryczeć! Co się dzieje?! Po co tak blisko usiadłam? Czy ci ze sceny widzą jak oczy mi się szklą? Czy ludzie siedzący obok mnie, mogą zauważyć spływające po moich policzkach łzy? Czemu nie usiadłam gdzieś w ciemnym rogu sali?! Mogłabym spokojnie sobie nawet i szlochać. Niby to drapię się po twarzy i dyskretnie ocieram łzy. Przez chwilę wpatruję się w buty perkusisty, żeby zwrócić swoją uwagę na coś... mniej emocjonującego. Ale jak długo można skupiać się na obuwiu, gdy duszę wypełnia utwór, który nie jawi się jako banalnie odśpiewany tekst, lecz jako żywa opowieść o samym sobie, dramatyczna, autentyczna, wiarygodna.
Z nizin przyziemności – do Raju, do Piekła
Planowałam zrobić jakieś zdjęcia w czasie koncertu, zastanawiałam się, czekając na jego rozpoczęcie, czy mi się to uda, czy będzie dobre światło, czy będą warunki. Ależ to było przyziemne i płytkie. Zrozumiałam to dość szybko - gdy drążyły mi mózg przejmujące teksty piosenek, a drżenie ochrypłego głosu solisty wypełniało moje trzewia.
Gdy pukałem
Zamykano wszystkie bramy
Gdy waliłem
Ryglowano wszystkie drzwi
I mówili
Nie powinien między nami
Nie powinien między nami
Taki człowiek żyć
Jakie zdjęcia to ja chciałam robić? Po co mi ten aparat? Trzniam to! Już nie miałam ochoty na nic, tylko słuchać chciałam, wtapiać się w muzykę, w kapitalne dźwięki trąbki, w magiczne brzmienie kontrabasu, w cudowną grę na perkusji, w mistrzowskie wykonanie długich, przyprawiających o zawrót głowy solówek na akordeonie! Już tylko chciałam przyglądać się plastycznej twarzy tego niesamowitego faceta na wysokim drewnianym krześle, która w połączeniu z drapieżnym głosem robiła piorunujące wrażenie. Co za głos! Co za dźwięki! Co za wykonanie! Marek Dyjak z ogromną łatwością znajduje się zarówno w niskiej tonacji jak i w wysokiej. Przy tej pierwszej intryguje, przy drugiej wstrząsa, zwłaszcza gdy jego śpiew ociera się niemal o krzyk - dramatyczny, ekspresyjny, miażdżący słuchacza!
Dyjak, szelma!
I tak utwór za utworem, raz nostalgicznie, raz dynamicznie, raz szybko, raz wolno, raz kołysząc, raz porywając i tak wciąż i wciąż – nowe emocje, karuzela doznań.
Już nic nie było dla mnie ważne, zapomniałam o Bożym świecie, zapomniałam kim jestem, jak się nazywałam też nie było ważne. Nie przyszłam na koncert, ja byłam koncertem. Nie przyszłam słuchać muzyki, ja byłam muzyką. Nie oczekiwałam już emocji, ja nimi byłam!
Dyjak, szelma, wie dobrze co robi ze słuchaczami na koncertach. Wie, jaką moc posiada. Wie, że potrafi hipnotyzować, wbić w fotel, przejechać się jak walec po duszy odbiorcy, sponiewierać go emocjonalnie, wstrząsnąć, zaserwować ostrą jazdę – najpierw spokojnie, z górki, aby zaraz potem wystrzelić w Kosmos, potem ściągnąć na Ziemię, przytulić, ukoić... a już po chwili znów i znów, od nowa, i góra i dół!
Finisz
Koniec koncertu, burza oklasków na stojąco, dwa bisy i ten ujmujący pokłon Marka Dyjaka ze złożonymi dłońmi - w geście pokory, podziękowania, wdzięczności.
Póki co, wciąż tkwią we mnie wysłuchane utwory. Powbijane w umysł niczym kawałeczki rozbitego szkła. Takich emocji się nie zapomina. Takich emocji nie można sobie szczędzić. Takie emocje bardzo szybko uzależniają. Będę więc z niecierpliwością czekać na kolejny koncert, Marku Dyjaku, szelmo.
***
Koncert odbył się 8 lutego 2012 w katowickim Kinoteatrze Rialto.
